Ładowanie

Słowa

Zamknij

Książka

Fragmenty książki:

Szybowali teraz w powietrzu jak dwa wolne ptaki, rysując cień swoich skrzydeł na blejtramie krajobrazu skąpanego w błękitno-zielonych kolorach. Robert zatrzepotał do niej przyjaźnie skrzydłami. – Ja lecę tam! – zawołał. – Nie zostawiaj mnie! – krzyknęła Bianka, słysząc trzepotanie swoich skrzydeł. – Nie bój się, tu jesteś bezpieczna – uspokajał ją radosnym głosem Robert. Czuła, jak krystalicznie czyste powietrze gładzi jej twarz i rozczesuje jej włosy. Czy pióra, pomyślała niepewna…


Krystyna patrzyła na jego smukłą sylwetkę i piękną chłopięcą twarz, przesłoniętą niesfornie rozsypanymi włosami. Wyczuła w tonacji jego głosu, że przyszedł do niej raczej po poradę, niż żeby wspólnie romantycznie spędzić ten wieczór. Zdarzało się, że byli ze sobą splątani w romantycznym uścisku, ale to było zaledwie kilka razy. Widziała jego chłopięce oczy, wpatrzone w nią w momencie miłosnego uniesienia. Czuła zapach jego niesfornych włosów i wtulała się w nie, obejmując czule jego głowę. I kiedy już wydawało się, że wszystko jest na prostej drodze do utrwalenia tego związku, Adam znikał i nieuchwytny milczał. Ten wieczór powinien być inny.


Gondole zakotwiczyły u brzegu srebrnej przystani. Spojrzeli na siebie. Stali teraz u podnóża majestatycznego wzniesienia. Srebrzystobiałe skały graniczyły po obu stronach z marmurowymi filarami krainy Północy. Potężna brama otworzyła się na ich powitanie. Mewy z radosnym, pożegnalnym krzykiem krążyły nad głowami dusz, kierujących się do niej. Wszyscy szli zgodnie z uczuciem radości i braterskiej równości. Ewa radośnie ścisnęła dłoń Adama. On sam, nie rozumiejąc, dlaczego to robi, obejrzał się za siebie, po czym spojrzał wysoko w górę. Jakieś dwa, niezwykle piękne ptaki bawiły się, po czym poszybowały na Daleki Wschód. Ewa pociągnęła Adama za rękę. – Nie martw się, spotkasz się z nią Tam.


Zapadał zmierzch. Restauracje szumiały ludzkim gwarem i tonęły w nastrojowych światłach, a stoliki wystawione na zewnątrz jarzyły się płonącymi świecami i lampkami. Usiedli przy jednym z nich, na podwyższonej werandzie, w dużej restauracji z rozległym widokiem na jezioro i deptak. Rozświetlone kolorowe lampiony wisiały rozciągnięte wzdłuż deptaka i uliczek do niego prowadzących. Maja była zachwycona, wsłuchiwała się w muzykę płynącą z jeziora i wpatrywała w balet świateł, wplątanych w tańczące strumienie wody. Wers był znowu tym urokliwie wesołym człowiekiem, który głośno żartował i momentalnie zjednywał sobie wdzięcznych słuchaczy.


– Patrycja, obiecaj mi, że przyjdziesz po mnie, gdy nadejdzie mój czas, obiecaj mi, proszę – odezwał się i usłyszał swój głos, spokojny oraz melodyjny. Zdziwił się jego pięknem. Pamiętał go tylko z krzyku. Nie chciał wrócić do pokoju i zderzyć się z tymi pustymi przedmiotami, które gromadził całymi latami jako swoje dobra materialne. Wrócił do ogrodu i jego ścieżek. Brylantowy księżyc z zagadkowymi cieniami na swej twarzy przygarnął plejady srebrnych gwiazd, które roziskrzyły nocne niebo.


– No i co teraz? – Spojrzał na Bertę z zapytaniem. – To, co zawsze robimy w niedzielne popołudnie. Berta podeszła do Fransa i przywarła mocno swoim ciałem do jego. Nie odsunął się, błogi prąd pożądliwości szarpnął nim i przyniósł niespodziewaną psychiczną ulgę. – Czekałam na to kilka długich dni, te twoje rozjazdy po Afryce dobijają mnie – wyszeptała czule, coraz głębiej wtulając się w jego ciało. Czuł ją wszędzie, w całym sobie, głęboko w środku, dreszcze szarpały nim i podsycały wzbudzoną pożądliwość, która przemieniła się w niewysłowione pragnienie. Wszystko stało się bardzo szybko. Leżeli na dywanie, jej twarz nad jego, jej półprzymknięte oczy i uchylone usta pracowały w idealnej harmonii z ruchem jej ciała. Przymknął oczy, ale i tak widział, jak sufit wiruje nad nim, poczuł jakąś wilgoć i niebywałą miękkość otulającą go.


Została oczyszczona karta, początek czegoś nowego, a może nawet i czegoś lepszego. Tak sobie myślał Frans, kiedy poczuł fizyczne przesycenie ciałem Berty, kiedy jej piersi zaczęły go kłuć, a nie koić, jej łono stało się przepastne, aż do fizycznej niewytrzymałości, jej oddech zbyt gorący i suchy, jak stwardniały suszą step, jej ręce zbyt chciwie wpijające się w jego ciało i wyciskające cenną esencję z jego jestestwa. Tego już nie chcę, nie, to już boli, słyszał siebie w sobie Frans, udręczony namiętną pieszczotą Berty.


Przemierzali ulice Barcelony. Zatrzymali się na Placu Katalońskim. – Jesteś pewny swojej decyzji? – odezwał się Giuseppe. – Jestem i nie jestem, ale jedno jest pewne, któraś z nich mnie zmęczyła. Jedna swoją świętością, a druga nachalnością. – Na której najbardziej ci zależało? – Obie uzupełniały się idealnie, najchętniej złączyłbym je w jedną osobę. Giuseppe zaśmiał się. Przelatujący obok gołąb zatoczył krąg nad jego głową. – Barcelona tonie w gołębiach – zauważył Frans ze śmiechem. – Barcelona jest piękna i cała Katalonia. Najpierw jednak Ameryka Południowa. – Próbowały się z tobą skontaktować? – dopytywał Giuseppe. – Wiesz co, gdyby Maja zdecydowała się rzucić wszystko i wylecieć ze mną, zostałbym z nią na zawsze. Zaproponowałem jej wyjazd, co prawda, w ostatnim momencie, ale musiałem się zwijać. – A jednak ona. – A jednak ona – przytaknął Frans.


Góra Illimani, pokryta białą czapą śniegu, wyłoniła się spod skrzydła samolotu. Już tylko kilka minut pozostało do lądowania. Samolot zrobił jedno krążenie, później drugie i zakołysał skrzydłami na powitanie La Paz. Wesoły żart popłynął z kabiny pilota i pasażerowie zaczęli klaskać. Frans uśmiechnął się z zadowoleniem. Nowy świat, nowe życie, pomyślał i przytulił nos do okna. Szaropiaskowe w kolorach i w poszarpanej ostrości górskie rozpadliny przesuwały się pod skrzydłami samolotu. Wrzynały się miejscami w rozlane na wzniesieniach miasto. La Paz znaczy Pokój, a dla mnie luz, stwierdził z zadowoleniem Frans.


Tarija, stolica boliwijskiego wina, powitała Fransa słońcem. Był to środek dnia, delikatny i ciepły podmuch wiatru uniósł zapach kwiatów z okolicznych skwerów i rozwiewał platynowe włosy Fransa. Piękne kamienice w centrum miasta szokowały go misterną architekturą. Ulice odsunięte od centrum miasta, często z wyglądu zaniedbane, wydawały się mu o wiele czyściejsze od tych centralnych w La Paz. Tarija przypominała mu miejscami Barcelonę. Romantyczne uliczki prowadziły go teraz w kierunku peryferyjnych dzielnic. Czuł wewnętrzną, radosną niezależność.


Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz kelnera. Energicznym ruchem odświeżył stolik i przyjął zamówienie. Frans usiadł na kawiarnianym krzesełku w stylu retro i dopiero teraz zauważył tonący w kwiatach, maleńki skwer po drugiej stronie uliczki. Znowu poczuł się wygodnie, ale tym razem inaczej. Nie wiedział, jak to określić. Wszystko wokół wydawało się bardzo bliskie jego sercu i bardzo znajome. Jakbym mieszkał tu, w tym mieście, od bardzo dawna, od pradawna.


Nagle jej ciało ucichło. „To była sekunda, szybko odeszła” – odezwała się lekarka, pocieszając mnie, że mój mały przyjaciel nie cierpiał. Wyszłam z pokoju i ciężko usiadłam na kozetce obok drzwi. „Dokąd idą nasze psy?” – zapytałam. Przymknęłam oczy. „Do Nieba” – odpowiedziałam sama sobie. Tak jak w tym wierszu poetki Barbary Borzymowskiej „Moje psie Niebo”.


Droga będzie długa i niebezpieczna do pokonania, zostawiamy Dom naszego Ojca – ocean miłości i wiecznego szczęścia, duchowe bogactwo. Nasz Ojciec stoi nad nami i opiekuje się nami, ale teraz stoi nad nami i patrzy – Wielkie Dziewicze Światło – nie mówi „nie”, nie mówi „tak”. On zna nasze myśli od dawien dawna, kiedy nas jeszcze nie było w jego Domu, bo on nas stworzył i dał nam prawo wolnego wyboru w poznawaniu Wszechświata, więc zgodnie z tym Jego Prawem stoimy przed Nim, gotowi teraz iść na Zachód. Zachód – świat materialny, kierunek, gdzie światło przygasa i zamiera. Musimy przyjąć fizyczne ciała i umysły, żeby móc funkcjonować w tym fizycznym świecie i w jego Materialnym Umyśle. Ciała fizyczne będą stanowić naszą osłonę, żebyśmy mogli funkcjonować tam w obrębie tej sfery, ale istnieje zagrożenie, że mogą one skutecznie oddzielić nas od Stwórcy. Jest to potężne wyzwanie dla nas. Potężne. Moi niektórzy bracia zrezygnowali, nie wszyscy jednak. Ja nie. Jest nas troje.


Dotyk fizyczny przeważał w tym wymiarze, właściwie wszystko sprowadzało się do dotyku. Wszyscy wokół żyli dotykiem, jakby chcieli się upewnić, że na pewno egzystują w tym świecie materii. Ich myśli materializowały się w słowa i w czyny – dobre i złe. Po krótkiej obserwacji doszłam do wniosku, że te ludzkie istoty nie doceniały znaczenia wypowiadanych przez siebie słów. Trwoniły je, bezmyślnie paplały i zapominały o nich, nie dostrzegając, że te słowa, pozostawione sobie, krążą i krążą bez końca – jak szeleszczące skupisko śmieci zawieszone w otchłani Wszechświata. Inne istoty ludzkie wyłapywały dźwięki z tego śmietniska i rozgłaszały z entuzjazmem o komunikowaniu się cywilizacji innych planet z tutejszą. Słyszałam też ludzkie myśli, które bezustannie i chaotycznie krążyły wokół siebie oraz przeganiały się wzajemnie, zmieniając co chwila znaczenie wypowiedzianych słów i ich fizyczną postać, zamkniętą w dotyku.


Szedł teraz ulicą Lipową – najbardziej reprezentacyjną ulicą w centrum Białegostoku. Wesołe poranne słońce zaglądało w szyby okien, rozbłyskiwało w liściach drzew i ślizgało się po chodnikach, aż w końcu rozlało się upalnym ciepłem. Lato nie chciało jeszcze odejść i dogadało się z jesienią. Paweł śledził swoje odbicie w oknach wystawowych, podobał mu się bardzo ten przystojny mężczyzna. Wyjął z kieszeni ciemne okulary i wepchnął niedbale na nos. Wydłużył swój krok z jeszcze większą pewnością siebie. Szedł teraz wzdłuż ulicy, zaplątany we własnym świecie, który był stworzony tylko dla niego. Miał zawsze, co chciał, dostawał od życia zawsze to, o co prosił, wszystko układało się w łatwy wzór codzienności.


Podeszłam do nich, stłoczonych w szarym obłoku wibrującej energii, którą byli. Grupą dusz. Ich ogromna radość z powodu mnie, ich nowej towarzyszki, mieszała się z uczuciami wyobcowania i gniewu. Szary obłok ich energii gwałtownie pulsował z pożądliwą siłą przyciągania. Jakaś mgła w odcieniu szarym i sepii zaciemniła wszystko wokoło. Widziany w oddali przebłysk przenikliwej jasności przyciągnął moją uwagę. – Nie patrz tam, to nie dla ciebie miejsce, musisz jeszcze popracować z nimi, zanim będzie ci wolno iść dalej – usłyszałam głos w tyle.


Był to piękny krajobraz, odważnie nakreślony w tej różnorodności ciemnych i ciepłych barw, ale groźny zarazem i zniewalający smutkiem wiele wędrujących dusz. Ujrzałam szachownicę jasnych plam, które rozciągały się pod tym szarobrązowym niebem, połączonych ze sobą delikatnymi smugami światła. Widok ten upodabniał się do pajęczyn rozpostartych w powietrzu. Tysiące smug zmatowiałego światła zamieniało się w drogi, dróżki i kręte, wąskie ścieżki, po których szły tłumy, zawsze z Przewodnikiem. Ciemne cienie, przypominające ptaki, kołowały nad nimi, wachlując skrzydłami i pilnując, żeby nikt nie zboczył z drogi.


Samochód przecinał urozmaicony krajobraz płaskowyżu, pociętego płytkimi kotlinami, które oddzielały uprawne pola od kamienistych pagórków, pokrytych kosodrzewiną. Paweł obejrzał się do tyłu. Przedmieścia miasta, zaplątane miejscami w połacie kamienistego krajobrazu, oddalały się szybko. Samochód łapczywie zagarniał kołami szutrową drogę. Ostatnie podmiejskie tereny Tarija, wtopione w pobliskie wzgórza pokryte krzewami i gęstymi zaroślami, rozpłynęły się na tle kobaltowego pasma gór.


Oddalone wzgórza tonęły w szarej mgle deszczu, górskie szczyty Kordylierów, zanurzone u swojego podnóża w granatowej czerni burzowych chmur, ocierały się głowami o czerwony blask zachodzącego słońca. Widok był imponująco piękny. Paweł, oczarowany kontrastem tych kolorów, wyciągnął rękę, łaknąc dotknąć palcami podniebnych gór.


Rozejrzałam się wokoło. Stałyśmy na okrągłej, płaskiej platformie przypominającej ścięty wierzchołek góry. Wędrujące mgły w różnych odcieniach szarości przesuwały się w tej scenerii, odsłaniając inne miejsca podobne do tego, na którym my stałyśmy. Zauważyłam, że na niektórych z tych miejsc ktoś stał, rozglądając się ciekawie, inne opustoszałe, wyłaniały się z kłębiących szarych mgieł.


Dusza radośnie uśmiechnęła się. – Tak, to prawda, moi Przewodnicy poprowadzą mnie na piękną planetę, gdzie uwolnię się całkowicie od karmy. Czy spotkamy się jeszcze? – zapytała lękliwie. Popatrzyłam na nią pobłażliwie. Widziałam w niej małą zagubioną dziewczynkę, która ufnie wchodziła w ziemski świat. Mała Paulinka, później dziewczyna dorastająca i zbuntowana, a jeszcze później moja mama.


Dwa piękne ptaki o postaci ludzkiej wtopiły się w nieskończoną jasność i zawirowały w niej radośnie. W ich sylwetkach koloru najczystszej kropli rosy zaiskrzyły wszystkie barwy tęczy. Tutaj, tutaj – zaszeptało Niebo, przywołując je. A był to jeden głos, ale szeptany milionami innych śpiewnych głosów. Ptaki chwyciły się za ręce i radośnie zanurkowały okrągłym łukiem w tej brylantowej przestrzeni. Dźwięki harfy splecione z dźwiękami pianina i fletu zakołysały całym Niebem. I uśmiechnął się Dobry Bóg i Jego Głos zabrzmiał ciepłem: Do mnie dzieci, do mnie. I zakołysało Boskim Oddechem w Niebie.


I ucichło wszystko, i zatrzymało się na malutką sekundę. I zasłuchał się Bóg, i spytał: Kto tak pięknie śpiewa? Uśmiechnął się i zawtórowało mu radością Całe Jego Niebo. I spojrzeli Wszyscy na niewielki budynek, a w nim na drobną dziewczynę i na ludzi stojących tam w nim. Rozjaśniły się złotym słońcem wzgórza wokół Bielsko-Białej. Złote promienie zajrzały ciekawie przez okna niewielkiego kościoła. Ja tam byłem, w tym kościele, ja tam byłem! – zawołał radośnie jakiś głos. Spojrzał Dobry Bóg na duszę, a ona, szczęśliwa i trochę onieśmielona, wyszeptała: Stamtąd przyszedłem Tutaj, a tam jest Polska.

Wnikliwość, fragmenty