Każda kobieta, jak i mężczyzna, w dorosłym życiu zostaje rozpięty
pomiędzy tymi dwoma przekleństwami, każdy dorosły musi wybrać pomiędzy
Scyllą małżeńskiego niezrozumienia, a Charybdą samotnego potępienia. To
wybór w istocie pozorny. Na każdym krańcu czeka rozpacz, zawsze
przeżywana samotnie, nawet jeżeli dotyka nas w małżeństwie. Toteż nie ma
większego znaczenia, czy wybieramy rozpacz w małżeńskim łożu, czy na
kanapie w kawalerce. Ten wybór bywa równie przypadkowy jak miejsce
upadku usychającego liścia zerwanego jesiennym podmuchem.
Nasze indywidualne nieszczęście w dniu ślubu przestaje być osobiste.
Staje się wspólne. I może w tym jedyne pocieszenie, że możemy swoje
nieszczęście dzielić z drugą osobą, co jednak wcale nie czyni go
mniejszym. Cierpimy tylko samotnie, a próby zaproszenia innych do
naszego cierpienia zawsze wydawały mi się niemoralne i egoistyczne. Nie
ma nic wzniosłego w małżeństwie dwojga nieszczęśliwych osób. W ich
nieszczęsnym położeniu nie kryje się żaden urok, który mógłby odczarować
przeklęte istnienie jednostki ludzkiej. W pewnym momencie, kiedy
człowiek zacznie zdawać sobie sprawę, że związek, w który wszedł z drugą
osobą, wcale nie zmniejszył jego nieszczęścia, a w wielu przypadkach
nawet je pogłębił, postanawia rozpocząć żmudną drogę uwalniania się od
tego balastu. Z zaskoczeniem odkrywa, że nie jest to takie proste.