Ładowanie

Słowa

Zamknij

Książka

Fragment książki

Afrykańskie przekleństwo

Była to typowa wiejska chałupa. Niewielki drewniany ganek prowadził do sieni biegnącej przez całą szerokość domu. Po prawej stronie sieni była część mieszkalna: kuchnia i dwa pokoiki, a po lewej część gospodarcza: stodoła z dużymi wrotami i stajnia. Rozklekotane, skrzypiące, drewniane schody prowadziły z sieni na zagracone poddasze, gdzie dawniej były jeszcze dwa dość duże pokoje. Klapa w stropie pozwalała dostać się na niewielki, nieużytkowy stryszek. Rozpocząć trzeba było od wyczyszczenia wnętrz. Czego tam nie było; jednak większość nagromadzonych przez lata gratów nadawała się tylko do wyrzucenia, reszta posłużyła jako sprzęty pomocnicze przy rozpoczętej przebudowie. Na pamiątkę zostało między innymi kamienne koryto-poidło dla koni.

Podczas rozbierania drewnianej obudowy dachu na poddaszu i starych, mocno spróchniałych desek podłogi i podsufitki, w polepie z sieczką ułożonej na ślepym pułapie Maciek trafił na dziwne blaszane pudełko, nieco mniejsze niż dawne kartonowe tornistry szkolne. Czas zatarł wszelkie napisy na ściankach i na wieczku pudełka. Babcia Aniela o niczym takim nie wspominała. Zaintrygowany z trudem je otworzył, z wierzchu było już lekko zardzewiałe. Okazało się, że schowano w nim dokumenty dotyczące domu i jego dawnych, jeszcze przedwojennych właścicieli. Stało się jasnym, że babcia Aniela, która trafiła do Starych Bogaczowic po wojnie, nie mogła nic o tym wiedzieć. Czego tam nie było? Stare zeszyty szkolne dzieci, pokwitowania za sprzedane i odstawione plony, rachunki za narzędzia i sprzęty, kilka starych zdjęć, książeczki oszczędnościowe, kartki pocztowe od członków rodziny z bliższych i dalszych podróży, wycinki z jakichś starych gazet. Były też akty urodzin i ślubów opatrzone pieczęciami lakowymi oraz inne papiery urzędowe z odciśniętymi stemplami. Wszystko starannie poskładane.

Podczas jednej z naszych wizyt w Starych Bogaczowicach, Maciek powiedział mi o swoim odkryciu. Zaczęliśmy je szczegółowo przeglądać. Sporo czasu zajęło nam porządkowanie tych materiałów. Spróbowaliśmy ułożyć je chronologicznie i stworzyć z nich jakąś sensowną całość. Powoli, powoli wyłaniała się z tych dokumentów i innych szpargałów, które jakimś cudem dotrwały w tym pudle do obecnych czasów, niesłychanie ciekawa historia rodzinna.

Edward Knapczyk, "Opowiadania wałbrzyskie. Część 2", fragment

Książka

Fragment książki

Eduard Becher

Prawdziwą sławę i uznanie w oczach rodaków, współczesnych mu, a potem także u potomnych, przyniósł mu jeden wiersz – ten zaprezentowany na wstępie, napisany w 1890 roku, pamiętany i przypominany do dzisiaj. O tym, jak doszło do powstania tego wiersza opowiada Karl Fiebig.

Becher wziął udział w oficjalnie rozpisanym konkursie. Zadanie konkursowe polegało na napisaniu śląskiej pieśni, opiewającej miłość do „małej ojczyzny”. Becher postanowił stworzyć rodzaj hymnu pochwalnego, ale bardzo szczerego i bezpośredniego, bez stosowania wzniosłych, napuszonych słów. Fiebig pierwszy poznał tekst i melodię stworzoną do tej pieśni. W swych wspomnieniach opowiada, że Becher zapisał starannie tekst i nuty, a stronę tytułową swego dzieła ozdobił rysunkiem. Jego przyjaciel uważał, że zrobił to bardzo dobrze ponieważ: „osiągnął on niezwykłe rzeczy także w pisaniu i rysowaniu”.

W trakcie przygotowywania pracy na konkurs wielokrotnie śpiewali tę wpadającą w ucho pieśń – Eduard drugim głosem, a on – pierwszym. Fiebig był przekonany, że pieśń otrzyma główną nagrodę.

Edward Knapczyk, "Opowiadania wałbrzyskie. Część 2", fragment

Książka

Fragment książki

Kombajn dla inteligenta

To był prawdziwy przewrót. Z dzisiejszego punktu widzenia można sobie z tego żartować, ale wówczas ZX Spectrum to było marzenie niejednego inżyniera. Nie było o niego łatwo. Ja po swój komputerek gnałem „maluchem” do Bytomia, bo tam właśnie powstał pierwszy w Polsce sklep komputerowy „Bajtek”. Wcześniej w rozmowie telefonicznej uprosiłem obsługę sklepu, żeby zatrzymali dla mnie jeden z zaledwie kilku egzemplarzy, którymi dysponowali. Z samego rana, wraz z teściem, wyruszyłem w drogę do Bytomia swoim wspaniałym Fiatem 126p o pięknym kolorze karoserii nazywanym potocznie „zomo blu”.

Nie było jeszcze żadnego GPS-u, jechało się korzystając z tradycyjnej mapy drogowej. Dlatego, do pomocy miałem teścia, który „robił za pilota”, dzięki czemu jednodniowa podróż w obie strony przebiegła bardzo sprawnie i – co najważniejsze – dojechaliśmy do Bytomia przed zamknięciem sklepu. W ten sposób zostałem szczęśliwym właścicielem swego pierwszego komputera.

Edward Knapczyk, "Opowiadania wałbrzyskie. Część 2", fragment

Książka

Fragment książki

Bieg po szczęście – Początek

Pewnego razu, sprawdzając konstrukcję więźby dachowej jednej z opuszczonych, starych kamienic, dostrzegłem leżącą na podłodze, w kącie strychu, stertę starych książek i zeszytów. Mając trochę czasu zacząłem je przeglądać. Były to zniszczone podręczniki i zeszyty szkolne oraz mocno wytarte, klasyczne dzieła naszej literatury, wydane w latach sześćdziesiątych. Kolejno odkładałem je na bok. W pewnym momencie moją uwagę zwrócił zeszyt inny od pozostałych. Gruby zeszyt oprawny w skórę z wytłoczonymi motywami roślinnymi okazał się dziennikiem, który ktoś prowadził w latach siedemdziesiątych.

Kierowany zwykłą, ludzką ciekawością schowałem te zapiski do teczki i wróciłem do przerwanej pracy. Dopiero późnym wieczorem, w domu, obejrzałem sobie to znalezisko. Zeszyt zawierał ponad 200 stron. Pomiędzy kartki powsuwane były jeszcze różnego rodzaju notatki. Zacząłem czytać. Czytałem, czytałem i nie mogłem się od tej lektury oderwać. To niesamowite, ale przeczytałem wszystko w ciągu jednej nocy, z wypiekami na twarzy, z olbrzymią, narastającą ciekawością i dziwnym, ciepłym uczuciem radości.

To była szczera prawda o tamtych latach. Także o moich latach młodzieńczych. Autor dziennika okazał się moim rówieśnikiem. Cechy jego charakteru, sposób myślenia i odczuwania były bardzo podobne do moich ówczesnych odczuć i wierzeń. Dla bohatera tych zapisków był to okres pełen nadziei na przyszłość, czas ufności i wiary w ludzi. Okres beztroskich lat humoru, młodzieńczej brawury a zarazem jakiejś dziwnej, i już nietypowej w dzisiejszych czasach, nieśmiałości i skromności. Przecież wtedy dopiero kształtowały się nasze charaktery i poglądy na życie.

Tak bardzo spodobały mi się te znalezione zapiski, ich świeżość i uczciwe, bezpośrednie spojrzenie na tamte czasy, że postanowiłem przemieszać je z własnymi wspomnieniami. Całość przedstawię bez upiększania, bez dorabiania ideologii i bez zbędnego mędrkowania. Wtedy, w tamtych czasach, ja również rozpoczynałem dopiero mój „bieg po szczęście”.

Edward Knapczyk, "Opowiadania wałbrzyskie. Część 2", fragment

Książka

Fragment książki

Śmierć nauczyciela

W tych strasznych czasach Stephan był wśród tych, którzy zmagali się z chorobą i leczyli ludzi ryzykując własnym życiem, wcale się tym nie przejmując. Czuwał nad chorymi dniami i nocami, kąpał ich, a nawet sam zmieniał im pościel. Obmywał ich uzdrawiająca wodą, której skład wymyślił i sam ją przygotowywał. Nie wstawał od łóżka gorączkujących ludzi, przysłuchiwał się ich rozmowom. Bywało, że umierający czekał na jego łagodne pocieszenie. Wykopywał nawet groby dla zmarłych, zazwyczaj na terenie ich własnych ogrodów, i obsadzał je krzewami białych róż. A kiedy zmarł jedyny wiejski cieśla, wspólnie z sędzią i dyrektorem szkoły w Jugowicach (Hausdorf), wykonywali trumny.

Wszyscy jego sąsiedzi, rodzeństwo i przyjaciele ulegli tej strasznej chorobie przypominającej dżumę, on jednak pozostał zdrowy. I nagle po latach, gdy tamte straszne czasy już minęły i przez kolejne lata nie pojawił się żaden nowy przypadek choroby, sam zachorował. Przygotowano dla niego praktykowany wcześniej, domowy środek zaradczy: pokrojono żmiję i pocięto siedem dżdżownic, następnie wrzucono je do octu razem z kwiatami pożytecznej arniki. W takim leczniczym płynie zamoczono lnianą szmatkę i ułożono ją na obolałych ustach nauczyciela. Kiedy szmatka wyschła, trzeba było jeszcze zakopać ją pod stopniami kościelnych schodów. Po tym choroba powinna zniknąć. Jednak te domowe sposoby, za pomocą których wyleczył wielu chorych, u niego nie zadziałały.

Edward Knapczyk, "Opowiadania wałbrzyskie. Część 2", fragment

Książka

Fragment książki

Maluch

Pomysł, aby masową produkcję takiego samochodu uruchomić w Polsce powstał już na początku lat siedemdziesiątych, kiedy do władzy doszedł Edward Gierek i ludzie uwierzyli, że gospodarka w Polsce wreszcie ruszy z kopyta. Według zapowiedzi miał to być samochód dostępny dla każdego, także dla prostego robotnika. W tamtym czasie dużo się o tym mówiło i pisało. W gazetach pokazywano nawet jego wizerunki i opisywano wyposażenie. Rzeczywistość była jednak trochę bardziej brutalna.

Pierwsze Polskie Fiaty 126p trafiły na polski rynek latem 1973 roku. Na giełdach samochodowych cena pojazdu dochodziła do 110 tysięcy złotych. Samochód trafił również do sprzedaży w tak zwanym eksporcie wewnętrznym, za cenę 1100 dolarów amerykańskich. W tym czasie średnia pensja w Polsce oscylowała pomiędzy 3 a 4 tysiącami złotych. Oficjalna pensja minimalna wynosiła wtedy 1000 zł, a od 1974 roku 1200 zł.

Aby samochód mógł trafić do jak najszerszych kręgów społeczeństwa 5 lutego 1973 roku bank PKO rozpoczął przyjmowanie przedpłat na zakup Polskiego Fiata 126p. Cenę samochodu wyznaczono na 69 000 zł i obiecano, że pierwsze egzemplarze trafią do posiadaczy przedpłat w 1977 roku, lub wcześniej – drogą losowania.

Edward Knapczyk, "Opowiadania wałbrzyskie. Część 2", fragment

Książka

Fragment książki

Czy to jeszcze hobby, czy to już choroba?

W latach sześćdziesiątych XX wieku, bardzo popularne były znaczki z widokami polskich miast. Najdostępniejsze były znaczki o wartości 40 i 60 groszy oraz 2,50 złotego. Znaczek o nominale 40 groszy przyklejało się na kartkę pocztową lub widokówkę, a znaczek sześćdziesięciogroszowy na kopertę listu. Kiedy list wysyłany był za granicę, na kopertę przyklejało się znaczek o wartości 2,50 złotego. Na popularnym znaczku o nominale 40 groszy przedstawiony był widok Poznania, na znaczku w cenie 60 groszy przedstawiono Kalisz, a na znaczku 2,50 złotego pokazane były Katowice. Opłaty za paczki wysyłane pocztą były wyższe i zależały nie tylko od tego, czy była to przesyłka krajowa, czy zagraniczna, ale także od wagi paczki.

Najrzadszym i najtrudniejszym do zdobycia znaczkiem z serii przedstawiającej polskie miasta był „Wałbrzych”, o nominalnej cenie 5,60 zł.

Edward Knapczyk, "Opowiadania wałbrzyskie. Część 2", fragment

Książka

Fragment książki

Jak ucywilizować dzikusa

Szkoła mu się nie podobała. Stary budynek z czerwonej cegły, drewniane ławki pomalowane na szaro-zielono, oraz drewniane podłogi z szerokich, pastowanych desek w kolorze brudnego brązu – to wszystko sprawiało raczej przygnębiające wrażenie. Do tej pory nauka z matką i ojcem była przede wszystkim zabawą, dzięki nim umiał już jako tako czytać, rodzice potrafili zainteresować go małymi, tanimi książeczkami z serii „Poczytaj mi mamo”. „Murzynka Bambo” Juliana Tuwima nawet obecnie, po wielu latach, potrafi wyrecytować w całości.

W szkole było inaczej, zabawa była tylko na przerwach, poza tym był rygor. Do tego obowiązkowy, granatowy fartuch z białym kołnierzykiem. To od tamtego czasu pozostał mu trwały uraz do wszelkiego rodzaju mundurów. Potem zaczęła się nauka pisania; zaczynało się od kaligrafii. Polegało to skrobaniu rzędu tych samych literek, z odpowiednimi wywinięciami, które musiały mieścić się w liniach wydrukowanych w szkolnych zeszytach. Zeszyty były albo w linie albo w kratkę. Pisało się korzystając z obsadki z wciśniętą w nią stalówką. Obsadkę, a właściwie tylko samą stalówkę, maczało się w szklanym kałamarzu z niebieskim atramentem. Kałamarz z kolei umieszczony był w otworze wyciętym pośrodku pulpitu, tworzącego całość wraz z zieloną, dwuosobową ławką. W górnej części pulpitu były też po obu stronach szerokie rowki, gdzie należało odkładać ołówek lub pióro, czyli obsadkę ze stalówką. Częste, atramentowe kleksy likwidowało się bibułą, a potem, co staranniejsi, próbowali jeszcze ukryć je zacierając poplamione miejsca kredą.

Na wysiłki dzieci spoglądały ze ścian portrety osób, których wtedy jeszcze wcale nie znały. Były to twarze pierwszego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Władysława Gomółki i premiera polskiego rządu, Józefa Cyrankiewicza.

Edward Knapczyk, "Opowiadania wałbrzyskie. Część 2", fragment