Werthold próbował jeszcze zmobilizować do obrony pozostałych przy życiu
kompanów. Niektórzy ranni, niektórzy pijani nie byli w stanie podjąć
skutecznej obrony. Walka zbliżała się ku końcowi. Nie chciał i nie mógł
się poddać. Wolał śmierć niż niewolę, której widmo w tym momencie stało
się aż nazbyt realne. Nawet nie spostrzegł, że na placu boju pozostał
jedynie on sam. Uderzył toporem w stojącego najbliżej woja. Ten jakby
nie spodziewając się ataku, sparował cios tarczą i zwalił się na ziemię.
W tym momencie stała się rzecz dziwna. Licicowcy zamiast dopaść
samotnego Jomsborczyka i wymierzyć mu ostatni cios, pozsiadali z koni i
utworzyli krąg wokół walczących. Ciął w leżącego, ale ten już
przygotowany na atak przyjął cios na tarczę. Topór wikinga zarył w
ziemię.
W leżącego godzisz, zbóju? – odezwało się kilka głosów.
Rycerz poderwał się z ziemi i przyjął postawę do walki. W tym
momencie Werthold spostrzegł, że rycerz, z którym przyszło mu walczyć,
to nie żaden woj, ale dzieciuch. Spod hełmu spoglądała na niego twarz,
na której dopiero co zarysował się zarost. Ruszył do ataku. Uderzał z
całą siłą w przekonaniu, że za chwilę wytrąci młodzikowi tarczę, ale ten
cofał się, unikając uderzeń. Topór wikinga ciął powietrze, powodując
salwy śmiechu zebranych wokoło.
– A to ci woj dopiero. Otrokowi nie poradzi – kpili jedni.
– Jomsborczyku, trzymaj się jakoś, bo ci smark bebechy wypatroszy
toporem – krzyczeli inni.
Podpalone chałupy zaczęły dogasać. Dym uniósł się wysoko i powietrze
stało się czystsze, bardziej klarowne. Po długich łodziach nie było już
śladu. Do kibicujących walczącym zdążyli już dołączyć uwolnieni chłopi,
dołączył też przemarznięty Sroka.
– Bolko! Bolko! – poczęto skandować.
Bolko jednak nie kwapił się do ataku. Cofał się, unikał ciosów.
– Jak to Bolko? To jest Bolko?
Bożydar chwycił za ramię jednego z wojów.
– To jest Bolko? Mój syn?
– To jest Bolko, ale nie wiem czy twój syn, bo cię nie znam. Kto ty?
– Bożydar.
– To twój syn, chłopie. Nie bój się o niego. Da sobie radę. Sam go
uczyłem. Dobry z niego topornik.
– Przerwijcie walkę, bo mi go zbój ubije.
– Ja tam stawiam na Bolka, a ty, chłopie, cicho być.
– Ubić zbója – krzyknął Mściwór.
– Ubić to jest może po chłopsku, ale nie po rycersku. Cicho chłopy,
niech walczą.
– Bolko! – krzyknął Stojgniew. – Dość już się namachał. Kończ go, bo
ociec się o ciebie boi.
– To ociec żyje?
Tymczasem Werthold wykorzystując chwilę nieuwagi, zebrał w sobie
wszystkie siły i z całą mocą, na jaką było go jeszcze stać, uderzył
toporem. Jednak Bolko dobrze pamiętał uwagi swojego mistrza. Wiedział,
że nawet w takiej chwili nie może spuścić przeciwnika z oczu. Uderzenie
na tyle było potężne, że chłopak zachwiał się na nogach, a topór
wymsknął się z ręki wikinga i poleciał aż pod nogi Stojgniewa.
– Ty zbóju, mnie chcesz nogi poucinać? Z Bolkiem walczysz, a nie ze
mną – śmiał się rycerz.
– Chwyć topora, zbóju – krzyknął Bolko.
– Chwyć topora – powtórzyło kilka głosów.
Podniósł topór i ponownie zaatakował, ale Bolko już się nie cofał,
już nie unikał ciosów. Z jakąś furią ruszył do ataku, jakby wstąpiły w
niego nowe, niespożyte siły. Ciął toporem z całej siły. Jego uderzenia
były dobrze przemyślane. Nie uderzał w tarczę, ale w miejsca, których
obrona stwarzała Jomsborczykowi największe trudności. Raz uderzał w
nogi, raz w prawe ramię. W końcu rzucił w wikinga tarczą i chwytając
topór oburącz, ciął w głowę przeciwnika. Topór przebił hełm i utkwił w
czaszce zbója.
Zapanowało milczenie. Bolko stał jeszcze przez chwilę nad trupem,
potem wziął swój topór i tarczę i podszedł do Stojgniewa.
– Panie, panie, ja jeszcze nigdy nikogo...
– No, nie maż się, on twojego oćca chciał obwiesić, wiesz?
Zrzucił hełm, po jego policzkach płynęły łzy.
– Gdzie ociec?
– Tu jestem, synu.
Padli sobie w objęcia.
– No, niech się trochę pomaże. Smark jeszcze, ale junak przedni.
Takim atakiem mogliby się chlubić najwięksi mistrzowie topora. Oj, udał
ci się synek, chłopie – poklepał Bożydara po plecach.
– Krze! Niemcy wychodzą w pole. Zaraz będę miał rozeznanie, kto i
ilu ich.
– Jest piechota? – Są topornicy i lekka jazda.
– No to dzisiaj już się wiele rozstrzygnie. Oby po naszej myśli. W
milczeniu wpatrywali się w pole coraz bardziej zapełniane ludzką masą,
kiedy do namiotu wpadł Skierka, dowódca wart.
– Mieszku, są Redarowie, wikingi, jazda Gerona i zbóje Wichmana.
Będzie z dziesięć sotni. – No to do pierwszej walki rzucają siły dwa
razy większe, niż nasze.
– Jak wlezą w naszą zasadzkę, to ochota do walki u nich stopnieje –
wtrącił Lubosza.
– Oby. Czekać i nie wychylać się. Trzeba tylko dać znać na wzgórza,
jaka siła idzie.
– Już dałem. Mieszku! Atakują!
– No to do boju! Na koń!
Czarna masa Niemców, Redarów i wikingów posuwała się wolno w stronę
polskiego obozu. Kiedy podeszli na odległość strzału z łuku, z lasu
wynurzyło się polskie wojsko. Wobec niemieckiej potęgi wyglądali jak
Dawid wobec Goliata, jak Spartanie wobec Persów pod Termopilami. Ruszyli
nieśmiało w stronę wroga. Ale kiedy Niemcy ruszyli galopem, wydawało
się, że to burza nadchodzi. Grzmot końskich kopyt zmieszał się z
krzykiem zdziczałego i żądnego krwi żołdactwa. W szeregach Licicowców
jakby coś pękło, jakby się coś złamało. Jakby przerażeni ogromną falą
wrogiego wojska stanęli, a z głębi dał się słyszeć krzyk:
– Uciekać! – Ratuj się, kto może!
Ruszyli galopem w las. Po niemieckiej stronie również zapanowało
zaskoczenie nieoczekiwanym zwrotem zdarzeń.
– Za nimi! Za nimi!
Wichman wybiegł przed szereg z podniesioną ręką i jeszcze raz
zakrzyknął:
– Za nimi! Śmierć Licicowcom.
– Za nimi – powtórzyło kilka głosów i ogromna fala niemieckiego
wojska rozerwała się na dwie części. Jedni ruszyli w pogoń, inni czekali
rozkazu Gerona.
– Stać! To zasiadka. Stać! – wrzeszczał na całe gardło.
Nie widzieli, nie słyszeli. Opętani szaleństwem, żądzą krwi, gnali
ile sił w końskich kopytach. Przy Geronie zostało może ze trzystu
konnych.
– Na Odyna! Albo śmierć, albo zwycięstwo! Za nimi! Śmierć
Licicowcom! Śmierć poganom. Kto w Boga wierzy, za mną!
Na ten moment czekała polska lekka jazda, ukryta w pobliskim lasku.
Tymczasem Wichman gnał ile tchu w końskich chrapach, kiedy nagle
stało się coś strasznego. Coś jakby piekło otworzyło swoje bramy,
wciągając goniących w otchłań ognia i krwi. Pobliskie wzgórza jakby
zapłonęły i cały ogień walił się wprost na głowy, pod końskie kopyta. W
jednym momencie wszystko się zakotłowało. Przerażone konie ponosiły,
zwalały swoich jeźdźców, stając dęba albo padały pod gradem płonących
kłód. Zgrzyt, jęki konających, rżenie koni i jakże złowrogi głos: –
Huraa! – zlały się w jeden przeraźliwy dźwięk, dźwięk śmierci.
Uciekinierzy w jednym momencie zawrócili konie, stając się napastnikami.
Ze wzgórz spłynęło jakieś straszne wojsko z toporami, tnąc
niemiłosiernie na wszystkie strony. – Huraa! – rozbrzmiało jeszcze
potężniej i głośniej
– Ratuj się, kto w Boga wierzy. W las! w las! Mieszko wmieszał się w
tłum walczących. Szedł, tnąc wszystko, cokolwiek stało mu na drodze,
niosąc śmierć i przerażenie. Ranni nie mogąc brać czynnego udziału w
walce, leżąc, rozpruwali toporami i mieczami końskie brzuchy, a zwaleni z
nich rycerze padali ofiarą toporników. Lubosza, rycerz nie tylko mający
głowę na karku, ale też zagończyk zaprawiony w walce, dwoił się wprost i
troił, aby nie dopuścić do ucieczki Wichmana. Szedł wprost na niego.
– Uciekasz jak spłoszona kokosz, banito!
Wichman pragnął jedynie wynieść całą głowę z pobojowiska i nie
zwracał uwagi na obraźliwe słowa Luboszy, jednak ten z godnym rycerza
uporem coraz bardziej się zbliżał, w końcu dobył topora, by zadać
Wichmanowi ostatni cios. Chybił. Topór minął ramię Niemca i z całą siłą
trafił w koński zad. Ranione zwierzę wraz z jeźdźcem runęło na ziemię.
Zeskoczył z konia, by czym prędzej dokończyć zbója, gdy nagle poczuł
jakieś potężne uderzenie w głowę. Widział jeszcze, jak krew zalewa mu
twarz, poczuł w ustach jej smak, w oczach robiło się ciemniej i
ciemniej. Charkot rannych i przeraźliwe rżenie niedobitych koni niosło
się daleko w las, skąd dochodziły odgłosy innej walki. Kiedy Gero, który
spieszył z pomocą Wichmanowi, zobaczył, co się dzieje, rozkazał zboczyć
w las, by niespodziewanie skoczyć na pewnych już zwycięstwa Polaków i w
ten sposób przynieść ocalenie sojusznikowi, ale i ten manewr nie mógł
się powieść, bowiem z szybkością błyskawicy wpadła lekka jazda polska.
Skóry i drewniane tarcze, choć nie stanowiły wystarczającej osłony przed
ciosami toporów, nie ciążyły koniom, nie ograniczały ruchów rycerzy.
Zazgrzytały wyciągane z pochew miecze i znów rozległy się jęki, wycia i
wołania na ratunek. Walka trwała krótko, bowiem zaskoczeni
nieoczekiwanym atakiem Niemcy pozostawiając na polu bitwy
kilkudziesięciu zabitych i rannych, zaczęli uciekać w las. Niebo znów
pokryło się ciemnymi chmurami i zaczął sypać drobny śnieg, zacierając
ślady dopiero co rozegranej bitwy. Płonące maźnice zaczęły przygasać,
zrobiło się zimno i wietrznie.
– Trzeba zabrać rannych i zabitych, Czciborze, broń i kłody dębowe,
które jeszcze przydać się mogą.
– Rozkazy już wydałem, Mieszku.
– Lubosza chciał dopaść Wichmana i nie zdążył topora spuścić. Dostał
w głowę. Może żyw jeszcze.
– Wichman uszedł.
– Jeszcze go dostanę. Muszę go dostać. Wracajmy do obozu, bom srodze
utrudzony. Ręce mam we krwi do łokci. Wracajmy, jak tylko Luboszę
znajdą.
– Mieszku, Lubosza już znaleziony, trzeba mu godny pochówek
urządzić.
Zsiadł z konia i zakrył dłońmi twarz. Wydawać się mogło, że za
chwilę zatraci się w żalu, że coś w nim pęknie. Oparł głowę o grzbiet
wierzchowca i tak stał dłuższą chwilę, potem spojrzał w niebo, zacisnął
pięści i krzyknął tak, że aż wszystkim mrowie przebiegło po plecach:
– Wichman! Ja ciebie dostanę! Przysięgam potkać się z tobą i żywym
cię nie puszczę.