Ładowanie

Słowa

Zamknij

Autor

O Autorze i książce:

Czasy uczniowskie

Już w podstawówce pisał wiersze i interesował się historią. Pamięta, że głośno wyraził zdziwienie zmianą granic Polski po II wojnie światowej i usiłował dowiedzieć się od nauczyciela szczegółów tej zmiany. Zawsze był dociekliwy i drążył temat, ale nie zawsze wychodziło mu to na dobre. Na lekcji polskiego w szkole średniej uparł się, że lepiej rozumie wiersz Norwida, niż pani polonistka, co zaskutkowało dwóją na półrocze. Nie pogodził się z tym. Napisał list do znawcy twórczości Norwida, pisarza Wiktora Gomulickiego, prosząc o interpretację spornego fragmentu wiersza. Okazało się, że to uczeń ma rację. Otrzymany od pisarza list pokazał w szkole i ocenę niedostateczną zamieniono na pozytywną. Czuł satysfakcję, ale szkołę musiał wkrótce opuścić. Zmusiła go do tego sytuacja rodzinna.

Prace różne

Postanowił szybko się usamodzielnić i zacząć zarabiać. W poszukiwaniu dobrej pracy wyjechał na Śląsk. Znalazł zatrudnienie w Zakładach Sprzętu i Narzędzi Górniczych. Kilka miesięcy pracy tam zakończyło się dramatycznie. Awaria pieca do hartowania łańcuchów górniczych miała tragiczne skutki. Sam pan Marian uległ tylko lekkiemu poparzeniu, ale do dziś nie wie, co się stało z majstrem i brygadzistą ciężko rannymi po wybuchu gazu. Cały wypadek został utajony. Trauma tamtego wydarzenia wciąż jeszcze żyje w psychice pana Mariana, mimo że starał się jej pozbyć opisując tę historię kilka lat temu w Gazecie Radomszczańskiej jako „Wspomnienia z Wełnowca”. Potem było wojsko, praca na Famegu, a następnie w przedsiębiorstwie „LAS” gdzie został przewodniczącym zakładowej Solidarności, odnowionej po 1989 roku. W latach 90 próbował utrzymać się, prowadząc niewielką księgarenkę przy ulicy Leszka Czarnego. Dość szybko okazało się, że wyżyć z tego nie można. - A szkoda, mówi pan Marian, bo bardzo lubię siedzieć w książkach. Na siedzenie w książkach pozwalała mu (w pewnym zakresie) ostatnia praca, od siedemnastu lat ta sama – praca portiera w Zespole Szkół Drzewnych. Z tej właśnie pracy wyrwała go ubiegłorocznej wiosny poważna choroba.

Chore serce

25 kwietnia – wspomina – po prostu zacząłem się dusić. Zostałem zawieziony do szpitala, ale po udzieleniu pomocy odesłano mnie do domu i wkrótce do pracy. Nie wiem co by się ze mną stało, gdyby nie to, że mój zły stan zdrowia zauważyła w szkole kierowniczka Iwona Terka. To ona nakłoniła mnie, bym wrócił do szpitala i stanowczo zażądał dokładnych badań. Zrobiłem tak, okazało się, że trzeba pilnie wymienić w sercu zastawkę mitralną. Operację wyznaczono na 23 sierpnia w Krakowie. W tym samym czasie w przygotowaniu do druku była moja książka „LESKO”. Byłem w kłopocie.

Warto wydać tę książkę.

Historyczną powieść dla młodzieży o czasach Mieszka I i chrztu Polski zaczął pisać pan Marian dosyć dawno, jak mówi – „chyba z dziesięć lat temu”, gdy był jeszcze członkiem literackiej grupy „Ponad”. Czytał nawet fragmenty na spotkaniach, ale nie wytrwał w pisaniu, odłożył i nie wiedział czy do tego wróci. Jednak wrócił, i to w czasie, kiedy nie czuł się najlepiej, właśnie w ubiegłoroczną wiosnę, gdy tak mocno dało o sobie znać wadliwe od dziecka serce. Ukończoną w kwietniu powieść przesłał do kilku wydawnictw. Nadeszły pozytywne recenzje.

Pokazał też książkę historykowi z IPN Wojciechowi Rotarskiemu. Ten po przekazaniu kilku szczegółowych uwag stwierdził: „Moim zdaniem powieść „LESKO” jest dobrze napisaną powieścią dydaktyczną z konsekwentnie wyłożonym przesłaniem (…) od powieści historycznych nie wymaga się by zastępowała opracowanie historyczne, ale by była do czytania. Co akurat mogę stwierdzić. Z poważaniem Wojciech Rotarski”.

Mirosława Łęska, radomszczanska.pl, fragment

Książka

Fragment książki:

Werthold próbował jeszcze zmobilizować do obrony pozostałych przy życiu kompanów. Niektórzy ranni, niektórzy pijani nie byli w stanie podjąć skutecznej obrony. Walka zbliżała się ku końcowi. Nie chciał i nie mógł się poddać. Wolał śmierć niż niewolę, której widmo w tym momencie stało się aż nazbyt realne. Nawet nie spostrzegł, że na placu boju pozostał jedynie on sam. Uderzył toporem w stojącego najbliżej woja. Ten jakby nie spodziewając się ataku, sparował cios tarczą i zwalił się na ziemię. W tym momencie stała się rzecz dziwna. Licicowcy zamiast dopaść samotnego Jomsborczyka i wymierzyć mu ostatni cios, pozsiadali z koni i utworzyli krąg wokół walczących. Ciął w leżącego, ale ten już przygotowany na atak przyjął cios na tarczę. Topór wikinga zarył w ziemię. W leżącego godzisz, zbóju? – odezwało się kilka głosów. Rycerz poderwał się z ziemi i przyjął postawę do walki. W tym momencie Werthold spostrzegł, że rycerz, z którym przyszło mu walczyć, to nie żaden woj, ale dzieciuch. Spod hełmu spoglądała na niego twarz, na której dopiero co zarysował się zarost. Ruszył do ataku. Uderzał z całą siłą w przekonaniu, że za chwilę wytrąci młodzikowi tarczę, ale ten cofał się, unikając uderzeń. Topór wikinga ciął powietrze, powodując salwy śmiechu zebranych wokoło. – A to ci woj dopiero. Otrokowi nie poradzi – kpili jedni. – Jomsborczyku, trzymaj się jakoś, bo ci smark bebechy wypatroszy toporem – krzyczeli inni. Podpalone chałupy zaczęły dogasać. Dym uniósł się wysoko i powietrze stało się czystsze, bardziej klarowne. Po długich łodziach nie było już śladu. Do kibicujących walczącym zdążyli już dołączyć uwolnieni chłopi, dołączył też przemarznięty Sroka. – Bolko! Bolko! – poczęto skandować. Bolko jednak nie kwapił się do ataku. Cofał się, unikał ciosów. – Jak to Bolko? To jest Bolko? Bożydar chwycił za ramię jednego z wojów. – To jest Bolko? Mój syn? – To jest Bolko, ale nie wiem czy twój syn, bo cię nie znam. Kto ty? – Bożydar. – To twój syn, chłopie. Nie bój się o niego. Da sobie radę. Sam go uczyłem. Dobry z niego topornik. – Przerwijcie walkę, bo mi go zbój ubije. – Ja tam stawiam na Bolka, a ty, chłopie, cicho być. – Ubić zbója – krzyknął Mściwór. – Ubić to jest może po chłopsku, ale nie po rycersku. Cicho chłopy, niech walczą. – Bolko! – krzyknął Stojgniew. – Dość już się namachał. Kończ go, bo ociec się o ciebie boi. – To ociec żyje? Tymczasem Werthold wykorzystując chwilę nieuwagi, zebrał w sobie wszystkie siły i z całą mocą, na jaką było go jeszcze stać, uderzył toporem. Jednak Bolko dobrze pamiętał uwagi swojego mistrza. Wiedział, że nawet w takiej chwili nie może spuścić przeciwnika z oczu. Uderzenie na tyle było potężne, że chłopak zachwiał się na nogach, a topór wymsknął się z ręki wikinga i poleciał aż pod nogi Stojgniewa. – Ty zbóju, mnie chcesz nogi poucinać? Z Bolkiem walczysz, a nie ze mną – śmiał się rycerz. – Chwyć topora, zbóju – krzyknął Bolko. – Chwyć topora – powtórzyło kilka głosów. Podniósł topór i ponownie zaatakował, ale Bolko już się nie cofał, już nie unikał ciosów. Z jakąś furią ruszył do ataku, jakby wstąpiły w niego nowe, niespożyte siły. Ciął toporem z całej siły. Jego uderzenia były dobrze przemyślane. Nie uderzał w tarczę, ale w miejsca, których obrona stwarzała Jomsborczykowi największe trudności. Raz uderzał w nogi, raz w prawe ramię. W końcu rzucił w wikinga tarczą i chwytając topór oburącz, ciął w głowę przeciwnika. Topór przebił hełm i utkwił w czaszce zbója. Zapanowało milczenie. Bolko stał jeszcze przez chwilę nad trupem, potem wziął swój topór i tarczę i podszedł do Stojgniewa. – Panie, panie, ja jeszcze nigdy nikogo... – No, nie maż się, on twojego oćca chciał obwiesić, wiesz? Zrzucił hełm, po jego policzkach płynęły łzy. – Gdzie ociec? – Tu jestem, synu. Padli sobie w objęcia. – No, niech się trochę pomaże. Smark jeszcze, ale junak przedni. Takim atakiem mogliby się chlubić najwięksi mistrzowie topora. Oj, udał ci się synek, chłopie – poklepał Bożydara po plecach.


– Krze! Niemcy wychodzą w pole. Zaraz będę miał rozeznanie, kto i ilu ich. – Jest piechota? – Są topornicy i lekka jazda. – No to dzisiaj już się wiele rozstrzygnie. Oby po naszej myśli. W milczeniu wpatrywali się w pole coraz bardziej zapełniane ludzką masą, kiedy do namiotu wpadł Skierka, dowódca wart. – Mieszku, są Redarowie, wikingi, jazda Gerona i zbóje Wichmana. Będzie z dziesięć sotni. – No to do pierwszej walki rzucają siły dwa razy większe, niż nasze. – Jak wlezą w naszą zasadzkę, to ochota do walki u nich stopnieje – wtrącił Lubosza. – Oby. Czekać i nie wychylać się. Trzeba tylko dać znać na wzgórza, jaka siła idzie. – Już dałem. Mieszku! Atakują! – No to do boju! Na koń! Czarna masa Niemców, Redarów i wikingów posuwała się wolno w stronę polskiego obozu. Kiedy podeszli na odległość strzału z łuku, z lasu wynurzyło się polskie wojsko. Wobec niemieckiej potęgi wyglądali jak Dawid wobec Goliata, jak Spartanie wobec Persów pod Termopilami. Ruszyli nieśmiało w stronę wroga. Ale kiedy Niemcy ruszyli galopem, wydawało się, że to burza nadchodzi. Grzmot końskich kopyt zmieszał się z krzykiem zdziczałego i żądnego krwi żołdactwa. W szeregach Licicowców jakby coś pękło, jakby się coś złamało. Jakby przerażeni ogromną falą wrogiego wojska stanęli, a z głębi dał się słyszeć krzyk: – Uciekać! – Ratuj się, kto może! Ruszyli galopem w las. Po niemieckiej stronie również zapanowało zaskoczenie nieoczekiwanym zwrotem zdarzeń. – Za nimi! Za nimi! Wichman wybiegł przed szereg z podniesioną ręką i jeszcze raz zakrzyknął: – Za nimi! Śmierć Licicowcom. – Za nimi – powtórzyło kilka głosów i ogromna fala niemieckiego wojska rozerwała się na dwie części. Jedni ruszyli w pogoń, inni czekali rozkazu Gerona. – Stać! To zasiadka. Stać! – wrzeszczał na całe gardło. Nie widzieli, nie słyszeli. Opętani szaleństwem, żądzą krwi, gnali ile sił w końskich kopytach. Przy Geronie zostało może ze trzystu konnych. – Na Odyna! Albo śmierć, albo zwycięstwo! Za nimi! Śmierć Licicowcom! Śmierć poganom. Kto w Boga wierzy, za mną! Na ten moment czekała polska lekka jazda, ukryta w pobliskim lasku. Tymczasem Wichman gnał ile tchu w końskich chrapach, kiedy nagle stało się coś strasznego. Coś jakby piekło otworzyło swoje bramy, wciągając goniących w otchłań ognia i krwi. Pobliskie wzgórza jakby zapłonęły i cały ogień walił się wprost na głowy, pod końskie kopyta. W jednym momencie wszystko się zakotłowało. Przerażone konie ponosiły, zwalały swoich jeźdźców, stając dęba albo padały pod gradem płonących kłód. Zgrzyt, jęki konających, rżenie koni i jakże złowrogi głos: – Huraa! – zlały się w jeden przeraźliwy dźwięk, dźwięk śmierci. Uciekinierzy w jednym momencie zawrócili konie, stając się napastnikami. Ze wzgórz spłynęło jakieś straszne wojsko z toporami, tnąc niemiłosiernie na wszystkie strony. – Huraa! – rozbrzmiało jeszcze potężniej i głośniej – Ratuj się, kto w Boga wierzy. W las! w las! Mieszko wmieszał się w tłum walczących. Szedł, tnąc wszystko, cokolwiek stało mu na drodze, niosąc śmierć i przerażenie. Ranni nie mogąc brać czynnego udziału w walce, leżąc, rozpruwali toporami i mieczami końskie brzuchy, a zwaleni z nich rycerze padali ofiarą toporników. Lubosza, rycerz nie tylko mający głowę na karku, ale też zagończyk zaprawiony w walce, dwoił się wprost i troił, aby nie dopuścić do ucieczki Wichmana. Szedł wprost na niego. – Uciekasz jak spłoszona kokosz, banito! Wichman pragnął jedynie wynieść całą głowę z pobojowiska i nie zwracał uwagi na obraźliwe słowa Luboszy, jednak ten z godnym rycerza uporem coraz bardziej się zbliżał, w końcu dobył topora, by zadać Wichmanowi ostatni cios. Chybił. Topór minął ramię Niemca i z całą siłą trafił w koński zad. Ranione zwierzę wraz z jeźdźcem runęło na ziemię. Zeskoczył z konia, by czym prędzej dokończyć zbója, gdy nagle poczuł jakieś potężne uderzenie w głowę. Widział jeszcze, jak krew zalewa mu twarz, poczuł w ustach jej smak, w oczach robiło się ciemniej i ciemniej. Charkot rannych i przeraźliwe rżenie niedobitych koni niosło się daleko w las, skąd dochodziły odgłosy innej walki. Kiedy Gero, który spieszył z pomocą Wichmanowi, zobaczył, co się dzieje, rozkazał zboczyć w las, by niespodziewanie skoczyć na pewnych już zwycięstwa Polaków i w ten sposób przynieść ocalenie sojusznikowi, ale i ten manewr nie mógł się powieść, bowiem z szybkością błyskawicy wpadła lekka jazda polska. Skóry i drewniane tarcze, choć nie stanowiły wystarczającej osłony przed ciosami toporów, nie ciążyły koniom, nie ograniczały ruchów rycerzy. Zazgrzytały wyciągane z pochew miecze i znów rozległy się jęki, wycia i wołania na ratunek. Walka trwała krótko, bowiem zaskoczeni nieoczekiwanym atakiem Niemcy pozostawiając na polu bitwy kilkudziesięciu zabitych i rannych, zaczęli uciekać w las. Niebo znów pokryło się ciemnymi chmurami i zaczął sypać drobny śnieg, zacierając ślady dopiero co rozegranej bitwy. Płonące maźnice zaczęły przygasać, zrobiło się zimno i wietrznie. – Trzeba zabrać rannych i zabitych, Czciborze, broń i kłody dębowe, które jeszcze przydać się mogą. – Rozkazy już wydałem, Mieszku. – Lubosza chciał dopaść Wichmana i nie zdążył topora spuścić. Dostał w głowę. Może żyw jeszcze. – Wichman uszedł. – Jeszcze go dostanę. Muszę go dostać. Wracajmy do obozu, bom srodze utrudzony. Ręce mam we krwi do łokci. Wracajmy, jak tylko Luboszę znajdą. – Mieszku, Lubosza już znaleziony, trzeba mu godny pochówek urządzić. Zsiadł z konia i zakrył dłońmi twarz. Wydawać się mogło, że za chwilę zatraci się w żalu, że coś w nim pęknie. Oparł głowę o grzbiet wierzchowca i tak stał dłuższą chwilę, potem spojrzał w niebo, zacisnął pięści i krzyknął tak, że aż wszystkim mrowie przebiegło po plecach: – Wichman! Ja ciebie dostanę! Przysięgam potkać się z tobą i żywym cię nie puszczę.

Marian Grotowski, Lesko, fragment

Książka

Od Autora:

Mój drogi i młody czytelniku. Choć mamy już początek drugiej dekady XXI wieku, można powiedzieć, że stajesz na progu trzeciego tysiąclecia. Z pewnością w przyszłości będziesz opowiadał swoim dzieciom i wnukom, że urodziłeś się w starym tysiącleciu, natomiast w nowym, trzecim już, tysiącleciu skończyłeś szkołę, wziąłeś ślub, w trzecim tysiącleciu nastąpiły inne, ważne dla Twojego życia wydarzenia. Będziesz mógł powiedzieć, że w czasie Twojego dzieciństwa, w starym tysiącleciu, nastąpił ogromny rozwój myśli technicznej. Dzięki internetowi już dzisiaj, bez większych problemów, możesz porozmawiać ze swoimi rówieśnikami z najdalszego zakątka ziemi, lub bez wstawania z krzesła podróżować dookoła świata, zwiedzać najdalsze zakątki naszej galaktyki. Wielkie osiągnięcia w dziedzinie nauki i techniki pozwalają mieć nadzieję, że będziesz świadkiem, jak człowiek stawia swoją stopę na Marsie. Ja jednak proponuję Ci inną podróż. Wsiądź do wehikułu czasu, jakim jest Twoja wyobraźnia, i wspólnie ze mną przenieś się w zamierzchłe czasy naszej historii. W trakcie naszej podróży poznamy ludzi, którzy tak jak jeszcze nie tak dawno my, oczekiwali nowego tysiąclecia. Poznamy ich obyczaje, troski i zmartwienia, dowiemy się, w jaki sposób tworzyli zręby polskiej państwowości. Będziemy uczestniczyć w najważniejszych w dziejach naszej ukochanej ojczyzny wydarzeniach. Będziemy świadkami chrztu Polski. Oderwij się zatem od komputera. Uwaga! Oto przed nami Wielkopolska, druga połowa X wieku. Lądujemy!

Marian Grotowski

Książka

Opis książki:

Polska pierwszych Piastów była krajem prawie w całości porośniętym dziką, nieprzebytą puszczą. Co chwila można było słyszeć groźne porykiwania dzikiego zwierza, to żubr, gdzie indziej niedźwiedź czy dzik ostrzegały zabłąkanych w borze. Echo tych dźwięków wiatr roznosił w najdalsze krańce puszczy, aż w pobliże rzeki, gdzie znajdowały się osady prastarych polskich plemion. Rzeki toczyły kryształowo czystą, źródlaną wodę, a ich niezliczone meandry tworzyły wielkie rozlewiska i moczary bogate we wszelkiego gatunku ryby i skorupiaki. Podgrodzia zamieszkiwał prosty lud, utrzymujący się z rolnictwa. Często w osiedlach tych także dymiły dymarki, szewcy szyli skórzane buty, tkacze wyrabiali tkaniny, artyści obrabiali kości i rogi, a cieśle budowali drewniane domy, w których wspólnie z ludźmi zamieszkiwały źrebaki, młode krowy, świnie oraz drób. Chaty budowane były z drewnianych kłód. Wraz z chatą stawiano piec, który służył do gotowania potraw, pieczenia chleba i do ogrzewania pomieszczenia. Dym z pieca swobodnie rozchodził się po całym pomieszczeniu, by ujść przez otwór w słomianym dachu. W takim właśnie środowisku, w takiej chacie, ponad tysiąc lat temu, przyszedł na świat nasz młody bohater Lesko.

Książka

Fragment książki:

Jordan podszedł do ołtarza, stanął przed wielkim krzyżem, spojrzał na figurkę ukrzyżowanego. Kolorowe światła przeświecającego przez witraże słońca poczęły migać i tańczyć wokół krzyża. Klęknął. Jeszcze raz spojrzał w twarz ukrzyżowanego. Była jakaś jasna, jakaś radosna i ciepła. Upadł na twarz. Było cicho, jedynie z zewnątrz dochodziły słowa śpiewanego hymnu. Jeszcze raz na chwilę podniósł głowę. Wosk z zapalonych kilka chwil temu wokół krzyża świec, począł ściekać po lichtarzach i kapać, jak krople łez, na podłogę. Jezu, Jezu, jak przedziwne są twoje drogi, jak potężna jest moc twoja, żeś mnie, najlichszemu z sług twoich ten lud przed twoje oblicze przyprowadzić zezwolił. Do śmierci chwalić będę dobroć twoją Panie. Niechaj będzie pochwalone imię twoje, Panie, po wszystkie wieki, amen. Opuścił głowę na deski i trwał w bezruchu kilka długich chwil. Ktoś wszedł do świątyni i wolnym krokiem zbliżał się do ołtarza. Nie chciał wiedzieć, kto i po co przychodzi. Było mu dobrze. Migocące, kolorowe światła opuściły figurę zbawiciela i opadły na dół, na leżącego pod krzyżem. W ich blasku wyglądał nie jak ubogi mnich, ale jak anioł, jak potężny wysłannik potężnego władcy. – Jordanie! Jordanie! Poderwał się na chwilę z podłogi. – Czego chcesz, Mieszku? – Jordanie, czas zaczynać. – Dobrze, już idę. Wyszli przed świątynię. Śpiewający tłum ucichł, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Biskup pochylił głowę i czas jakiś modlił się jeszcze w skrytości serca, potem podniósł ręce do góry i wielkim głosem zawołał: – Nie lękajcie się! Oto ten, którego uznaliście za zmarłego, zmartwychwstał, Alleluja, alleluja. – Alleluja, alleluja – odpowiedzieli świątkowie, a biskup mówił dalej: – Boże, ty w dniu dzisiejszym przez Jednorodzonego Syna zwyciężyłeś śmierć i otworzyłeś bramy wieczności – dopomóż więc nam, abyśmy zwyciężyli grzech, które to pragnienie łaską twoją w naszych sercach wzbudziłeś, przez tegoż Syna Twojego, a Pana naszego Jezusa Chrystusa. Amen. Skinął ręką i natychmiast, jakby spod ziemi wyrósł przed nim Lesko. Wziął z rąk biskupa książeczkę i zaczął czytać. – Bracia! Uprzątnijcie stary kwas, abyście się stali nowym zaczynem, ponieważ przaśni jesteście. Albowiem na Paschę naszą został ofiarowany Chrystus. Świętujmy przeto nie w starym kwasie złości i przewrotności, ale w przaśnikach czystości i prawdy. – Alleluja, alleluja – odpowiedzieli świątkowie. – Na paschę został ofiarowany Chrystus. Alleluja. Oddał książeczkę biskupowi i zniknął tak szybko, jak się pojawił, a biskup mówił dalej: – Jak niedawno narodzone niemowlęta, alleluja, alleluja, pragnijcie duchowego, czystego mleka, alleluja alleluja. Radośnie śpiewajcie Bogu, obrońcy naszemu, wznoście okrzyki Bogu Jakuba. Jak powracająca fala, cały plac zagrzmiał słowami znajomego już hymnu: – Christus Ingrit, Christus Regnat. Mury świątyni zdawały się drżeć w posadach, kiedy z tysięcy gardeł, prosto do nieba wznosił się okrzyk: – Christus, Christus Imperat. Śpiew trwałby długo, ale biskup nie chcąc zbytnio przedłużać ceremonii, podniósł do góry ręce na znak, że chce przemówić. Uczyniło się cicho, a biskup postąpił kilka kroków naprzód, prawie mieszając się z tłumem i rzekł: – Bracia moi kochani! Nadszedł dziś wielki dzień. Oto dziś Pan nasz, Jezus Chrystus, otworzy przed wami bramy nieba. Przygotujcie się do chrztu świętego. Ci, którzy pragną przyjąć dziś chrzest, niech podejdą bliżej świątyni. Wahający się jeszcze, jak i ci, którzy nie mieli zamiaru przyjmować chrztu, cofali się w kierunku lasu, ustępując miejsca chętnym. Tumult spowodowany przemieszczaniem się ludzi trwał krótko, bowiem niewielu było takich, którzy nie chcieli się ochrzcić. Jezdni odprowadzili swoje konie na majdan i wracali, by jak najszybciej ustawić się między oczekującymi na chrzest. Bolko zostawiwszy swojego konia u stajennego pobiegł do swoich: – Mamo, gdzie ociec i Lesko? – Ociec poleciał się ochrzcić, a Lesko? Lesko to powsinoga. Szukaj wiatru w polu, może go znajdziesz. A jakże to może być, że Lesko czytał? – Może być, może, alem się tego po nim nie spodziewał, jako i po oćcu, że chrzest przyjmie. – No, ledwiem Ryzeldę przy sobie zatrzymała. Też chciała lecieć. – Trzeba ją było z oćcem puścić. A Białka? – Białka z oćcem poleciała. Wszyscy powariowali. – No to lecę i ja. Bywajcie zdrowi. Kilkunastu świątków z wiadrami pełnymi wody wyszło z zakrystii i ustawiło się wzdłuż ścian świątyni, a Jordan zwróciwszy się do zgromadzonych zapytał. – Czy wyrzekacie się ducha złego? – Wyrzekamy! Bolko tymczasem przeciskał się w tłumie, szukając swoich. Pragnął być ze swoimi. Było to dla niego uczucie dziwne i zupełnie nowe. Coś mu podpowiadało, że właśnie w takiej chwili powinien być z oćcem, z mamą, z Leskiem i Ryzeldą. Właśnie teraz zrozumiał, że kompanioni są ważni, bardzo ważni, ale rodzina w takiej chwili jest najważniejsza. Nie chciał i nie mógł zostać sam. – Czy wyrzekacie się wszystkich spraw jego? – Wyrzekamy – odpowiedział. – Ociec, Ociec, gdzie jesteś? – Ciiicho! Tu jestem. Nie psuj gęby po próżnicy. Nie widzisz, co się dzieje? – Gdzie Lesko? Czemu go tu nie ma? – Zawrzyj w końcu gębę. Zaraz przyleci. – Czy wyrzekacie się wszelkiej pychy jego? Lesko tymczasem pomagał bratu Józefowi. Kręcił zawzięcie korbą studni, a Józef zdejmował z łańcucha pełne wiadra wody i zapinał puste. – No, Lesko, na razie wystarczy. Leć teraz do swoich, czekają na ciebie. Biegł szybko wśród szpalerów, kiedy Jordan zapytał: – Czy wierzycie w Boga, Oćca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi. Był już pod krzyżem, gdy odpowiedział: – Wierzymy . A kiedy padło pytanie: – Czy wierzycie w Jezusa Chrystusa, Syna Jego Jednorodzonego – stał już obok Bożydara, Bolka i Białki. – Czy chcecie być ochrzczeni? – Tak, chcemy – odpowiedzieli wspólnie. – Świątkowie, czyńcie swoją powinność – przykazał Jordan, podszedł do oczekujących na chrzest i pierwszego z nich zapytał: – Jakie jest imię twoje? – Kłąb. – Kłąbie, ja ciebie chrzczę, w imię Oćca, Syna i Ducha Świętego amen.

Marian Grotowski, Lesko, fragment

Książka

Fragment książki:

Dąbrówka tymczasem ustawiła na przyokiennym stoliku drewniany krzyż i klęknąwszy na podłodze, zaczęła się modlić litanią do Serca Jezusowego, po czym odłożyła modlitewnik. Promień słońca wpadający przez niewielkie okno do komnaty początkowo oświetlał niewielki skrawek podłogi, by później rozkoszować się niezwykłą barwą włosów księżniczki uformowanych w regularne fale, spływające od czubka głowy aż po kibić. Długą chwilę wpatrywała się w figurkę Zbawiciela, przytwierdzoną do drewnianego krzyża. Słońce, wznoszące się coraz wyżej, oświetliło jej bladą twarz, po której zaczęły spływać dwie krople łez, pozostawiając po sobie lśniące w promieniach słońca, mokre smużki. Blade wargi poczęły drżeć. Wielki Boże, Ojcze nasz i ty, Jezu Chryste Zbawicielu, oto ja, Dobrawa. Spójrzcie na moją słabość i na mój ból. Oto ja, córka Bolesława, która nie potrafiła zasiać w sercu swojego oćca światła prawdziwej miłości i wiary, mamże nawrócić ku tobie tego pogańskiego księcia? Mamże sprowadzić ku tobie ten dziki lud, który bardziej niż mąk piekielnych obawia się zemsty swoich bożków? Czy to za moją przyczyną mają poznać prawdziwe światło wiary? Jakże ja zmiękczę ich twarde umysły? Jakże ja skruszę ich skamieniałe serca? Czy starczy mi sił? Czy to nie nazbyt wielki ciężar na moje słabe barki? Czy nie ma na świecie godniejszych i potężniejszych ode mnie, gotowych wedle waszego miłosierdzia nieść krzyż przez te dzikie pola? Jezu Chryste, ty również drżałeś w Ogrójcu, ty również musiałeś znosić szatańskie pokusy. Spójrz na swoją służebnicę uniżoną i wesprzyj w godzinie próby, oświeć przez Ducha Świętego, albo, jeśli to możliwe, oddal ode mnie ten... W tym momencie trzasnęły drzwi i do komnaty wpadł jak burza licicowski książę. – Księżniczko moja! – Drogi książę – przerwała Dąbrówka. – W moim kraju dobrym zwyczajem jest pukanie do drzwi i czekanie na zewnątrz, dopóki nie zostanie się poproszonym. Przerwałeś mi modlitwę. – Wybacz proszę, ale jakem już wcześniej mówił, jam człowiek prosty, nieświadom dworskich obyczajów. Księżniczko! Co ci się stało? – spytał, kiedy na twarzy swojej wybranki zobaczył ślady łez. – Śmiał ci który z czeladzi jakąś zniewagę uczynić? Mów zaraz, każę go obwiesić. – Uspokój się książę. Nikt mi żadnej krzywdy nie uczynił. Ale mów, z czym do mnie przychodzisz. Wzrok księcia utkwił jednak na figurce przymocowanej do krzyża. – To jest ten twój Bóg, księżniczko? – To jest Jezus Chrystus, nasz Bóg i zbawiciel, który umarł za nas na krzyżu. – To cóż to jest za Bóg, skoro do krzyża dał się przybić? To jakiś bardzo słaby Bóg. Kto się jego przestraszy? – Bluźnisz, książę! – Moi ludzie wielu bogów uważają, składają im obiaty i modlą się, trzęsą przed nimi portkami. Zwłaszcza na podgrodziach i w dalekich osadach. Drwię sobie z nich i z ich bogów, ale uwierz mi, żem cię umiłował od pierwszego spojrzenia i jeśli taka będzie twoja wola, każę dla ciebie tysiąc takich krzyży wystrugać, wysokich na trzydzieści albo czterdzieści stóp, jako i świątkowi twojemu, biskupowi Jordanowi, każę krzem wystawić taki, jakiego w Czechach nie ma. Niech wie, że jestem mu szczerym przyjacielem. Wiem, że twojego Boga wyznaje już prawie cały Zachód Europy. Wiele mi mówiono o twoim najważniejszym świątku w Rzymie. Mówiono mi, że to człowiek wielkiego rozumu i wielkiej wiary. Chcę być i jego przyjacielem, a jeżeli będzie trzeba, to i dla niego krzem wystawię. – Chcesz książę krzyże stawiać, krzemy stawiać, dobrze. Staw nie dwa, ale trzy krzemy. – Dla kogo ten trzeci? – Dla samego Jezusa Chrystusa, ale nie z drewna. Ten krzem musisz postawić w swoim sercu. Mieszko nie zrozumiał, że musi całym swoim pogańskim sercem uwierzyć w Jezusa, pokochać go i postępować według jego nauki. Obiecał krzem Jordanowi, obiecał i papieżowi. Dąbrówka jednak wymagała czegoś więcej. Wymagała, aby wybudował krzem samemu jej Chrystusowi, nie wiadomo, z czego i jak. – Moja kochana – rzekł bardziej już poufale. – Nie wiem, czy przypadkiem moje słowa cię nie obrażają. Ale wierz mi, że czym dłużej na ciebie patrzę, tym więcej miłuję. Ale twojego Boga nie znam i nie rozumiem. Postawię krzyże i krzemy. Jeden bóg więcej nic mi nie zaszkodzi. Powiadano mi o bogach rzymskich, greckich, germańskich, poznałem wielu naszych rodzimych mściwych i okrutnych bogów, ale Bóg, który każe kochać siebie, który nas kocha, który każe jeść swoje ciało, to dla mnie niepojęte. Nie rozumiem. Moja kochana Dąbrówko, nie rozumiem – powtórzył – i o naukę proszę. Księżniczka z ulgą uśmiechnęła się. – Chwała ci, wielki Boże. Otworzyła swój modlitewnik Jej oczom ukazały się słowa: „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa Twego”.

Marian Grotowski, Lesko, fragment

Książka

Fragment recenzji:

Największym atutem tej powieści wydają się jej bohaterowie, z tytułowym Leskiem w pierwszej kolejności. Oto bowiem poznajemy młodzieńca, który jest odważny, dzielny, łaknący przygód, ale również i bardzo związany ze swoimi najbliższymi, dla których to jest gotów poświęcić wszystko. Być może ktoś powie, że postać zbyt idealna, ale chyba właśnie takich bohaterów potrzebują dzisiejsi młodzi czytelnicy, z którymi będą mogli się w jakiś sposób identyfikować. Podobnie ma się rzecz z drugoplanowymi postaciami, którzy są zdecydowanie ludźmi z krwi i kości, wiarygodnymi w tym co robią, co mówią i jak postępują. Pod tym względem nie można niczego zarzucić autorowi, gdyż powołał On do życia bardzo barwne i wyraziste postacie, które idealnie wkomponowują się w konwencje tej opowieści. Marianowi Grotkowskiemu udało się ożywić ten pradawny świat, i uczynić go niezwykle barwnym, ekscytującym i zarazem fascynującym ośrodkiem, dla przygód głównego bohatera. Biorąc pod uwagę, że ów książka jest zarazem debiutem pisarskim autora, to niewątpliwie należy uznać tę powieść, za dokonanie ze wszech miar wielkie i godne zauważenia w natłoku dzisiejszych powieści dla młodzieży, emanujących bezsensowną przemocą, czy nawet erotyką. Lesko to doskonała okazja do tego, by znów powrócić do dobrych wzorców literackich, niosących sobą nie tylko barwną przygodę, ale także i pewne wartości, jak chociażby kształtowanie patriotyzmu, w bardzo interesujący, nie patetyczny, sposób. Prawdę mówiąc, to ową książkę można czytać również najmłodszym czytelnikom, gdyż lektura ta jest również doskonałą formą wspólnego spędzania czasu przez rodziców i ich dzieci. I nawet pomarzyć można, że byłaby to doskonała lektura szkolna. Lesko to powieść, którą mogę z pełnym przekonaniem polecić każdemu czytelnikowi. Zarówno tym, którzy kochają historię, jak i również tym, dla których ważniejsze od dat, nazw geograficznych i polityki, są barwne przygody głównych bohaterów. To pasjonująca podróż literacka do początków naszego kraju, którą warto odbyć i przeżyć na własnej skórze. Polecam i zachęcam.

UleczkaA38, https://sztukater.pl/ksiazki/item/12703-lesko.html

Autor

Rozmowa z Autorem:

Rozmowa z Marianem Grotowskim o jego powieści historycznej Lesko:

Jak doszło do powstania książki?

- Kilka lat temu, gdy należałem do grupy literackiej Ponad, ogłoszono jakiś konkurs na powieść. Wtedy zacząłem pisać Lesko. Wykazałem się jednak raczej słabym charakterem i pisanie przerwałem. Skończyłem w ubiegłym roku.

Powiedział Pan, że był członkiem grupy Ponad. Jak ta przynależność na Pana wpłynęła?

- Nauczyłem się pisać wiersze, miałem możliwość startowania w konkursach i wymiany doświadczeń. Na zebraniach zawsze siadaliśmy w kółku, każdy chwalił się tym, co napisał i inni mogli wnieść uwagi. Tak pracowaliśmy nad warsztatem.

Pisarstwo to zawód czy pasja?

- Jestem po operacji serca, więc na razie nie pracuję, jestem na zasiłku rehabilitacyjnym. Z zawodu jestem ślusarzem-mechanikiem, wcześniej pracowałem jako portier w ZSDiOŚ.

Skąd więc fascynacja literaturą?

- Trudno mi powiedzieć skąd, ale gdy zacząłem się tym zajmować, sprawiało mi to dużo radości i satysfakcji. W szkole zawsze miałem odmienne zdanie niż moja nauczycielka literatury. Groziła mi nawet dwója na koniec roku.

A jednak po latach napisał Pan powieść. Dla kogo jest ta książka?

- Chciałem zwrócić się do młodzieży i pokazać, gdzie są nasze korzenie. Nie w Irlandii, nie w Anglii, ale tutaj - w Gnieźnie, Poznaniu, w Radomsku w przepięknej polskiej historii, w tych wartościach, które nas ukształtowały, dzięki którym istniejemy do tej pory, jako naród i państwo.

O czym przeczytamy?

- O początkach Polski, okresie tworzenia się struktur państwowych i rycerstwa. To okres od mniej więcej 964 do 972 roku, powieść kończy się bitwą pod Cedynią. Książka nie może stanowić podręcznika do historii, jest jedynie wprowadzeniem w realia tamtych czasów. Książka jest po to, żeby budzić poczucie naszej państwowości.

Ile w opisywanych przez Pana postaciach historycznych jest prawdy, a ile fantazji?

- W mojej książce jest wiele postaci, których imiona przewijają się w historii. Ale nie mając źródeł, z których mógłbym czerpać, musiałem sam nadać im charakter. Dużo korzystałem z prac Antoniego Gołubiewa. Korzystałem też ze źródeł dostępnych w bibliotece szkolnej w ZSDiOŚ. Oprócz wydarzeń historycznych wszystko jest moją fantazją.

Będą kolejne powieści?

- Tak. Już pracuję nad książką pt. Szewc o Janie Kilińskim. To stronnik króla Stanisława Augusta, zwolennik konstytucji 3 Maja i przywódca insurekcji warszawskiej.

Lesko to powieść historyczna opowiadająca o początkach państwa polskiego, o troskach ludzi, którzy żyli w okresie przemian społeczno-politycznych i religijnych w naszym kraju. Jak tłumaczy Marian Grotowski, swoje dzieło kieruje przede wszystkim do młodych ludzi, bo i bohaterem uczynił młodego chłopaka o imieniu Lesko.

radomsko.naszemiasto.pl, 26 lutego 2014

Ta strona używa plików cookies.
Dowiedz się więcej o polityce plików cookies klikając tutaj